10 listopada, koła podwozia samolotu uderzają w ośnieżoną płytę lotniska w Bodø. Jest godzina 14:30, słońce mocno chyli się ku zachodowi. Za następne 15 min nie będzie widoczne przez kolejne 18 godzin – tak właśnie, od nocy polarnej, zaczynamy zimową przygodę z północną Norwegią.
Po odbiorze i przepakowaniu plecaków na lotnisku, wraz z Ulą udajemy się spokojnym tempem na spacer po mieście. Nasze kroki kierujemy ku przystani, skąd za kilka godzin odpływa jedyny w tym dniu prom do Moskenes – przystani na archipelagu Lofoty, który jest naszym celem. Po drodze rozglądamy się za sklepem lub stacją benzynową, aby zakupić kartusz z gazem. Nasza dieta przez najbliższe dni opierać się będzie głównie na tym, co sami sobie ugotujemy. Przy temperaturze sięgającej -16◦ C jest ważne, aby większość przyrządzonych posiłków i napojów była ciepła. Niestety z uwagi na fakt, iż jest niedziela wszystkie sklepy są zamknięte…

Nocny prom
Powoli zbliża się godzina 21, o której to spodziewamy się przypłynięcia promu. W poczekalni tylko my – ruch turystyczny o tej porze roku jest tutaj mniej niż znikomy. Gdy przypływa statek, pieszo na jego pokład wraz z nami, wchodzi troje lokalnych osób. Reszta to kierowcy aut osobowych oraz ciężarowych, które transferują dobra materialne w jedno z najmniej dostępnych miejsc w całej Skandynawii.
Autostop w Norwegii zimą? Czemu nie!
Chwilę po tym jak zajęliśmy miejsca, siada obok nas pewien jegomość i w języku polskim pyta, co nas sprowadza w te strony o tak niegościnnej porze roku. „Lofoty i zorza!” – odpowiadamy entuzjastycznie. Robert, jak się później okazało, mieszka i pracuje na Lofotach od jakiegoś czasu, w miejscowości Leknes. Proponuje nam podwózkę w tamten rejon. Wprawia nas to w naprawdę dobry i optymistyczny humor, gdyż właśnie Leknes i okolice były miejscem, w którym chcieliśmy zacząć zawracać. Na miejsce docieramy w środku nocy, bo o godzinie 2:00. Po drodze mogliśmy podziwiać piękno archipelagu przejeżdżając przez kilka mniejszych i większych wysepek połączonych mostami, bądź tunelami. Całemu widokowi majestatu dodawał księżyc, który dumnie oświetlał wszystko dookoła, będąc widocznym w swojej pełnej krasie. Po rozbiciu namiotu w środku miasta, idziemy spać.

Cel: jezioro Kringbotnsvatnet
Budzimy się chwilę po wschodzie słońca, zwijamy nasze prowizoryczne obozowisko i udajemy się na pobliską stację benzynową, aby kupić kartusz z gazem. Po małym przepaku udajemy się na wylotówkę z Leknes, aby złapać stopa, którym chcemy podjechać pod wejście na szlak prowadzący do jeziora Kringbotnsvatnet. Przed wylotem udało nam się wyczytać, iż na jego brzegu znajduje się ogólnodostępna chatka z możliwością noclegu. To właśnie ją ustalamy na dzisiejszy cel trekkingu.
Według mapy przejście to powinno nam zająć niecałe dwie godziny. Z uwagi na warunki zimowe zakładamy 3 godziny marszu. Jednak teren weryfikuje nasze plany dość mocno. Głęboki i kopny śnieg, nieprzetarte i nieoznakowane szlaki oraz mocny i mroźny wiatr skutecznie wydłużają naszą wędrówkę niemal dwukrotnie. Udaje nam się również zaliczyć nieplanowaną kąpiel w strumieniu płynącym pod śniegiem, co z powodzeniem obniża nasze morale i diametralnie zwiększa chęć dotarcia do chatki w jak najkrótszym czasie. To właśnie ciepła brakuje nam teraz najbardziej.

Chatka Hobbita
Nad brzeg jeziora docieramy o zachodzie słońca. Zachód ten wynagradza nam wszelkie trudy dzisiejszej trasy: piękny, powolny, soczyście pomarańczowy, wspominany przez nas jako ten najpiękniejszy, jaki dane nam było widzieć w życiu – do tej pory. Gdy spektakl żegnający dzień się skończył, drugi akt miał grać księżyc w akompaniamencie ośnieżonych górskich stoków. Lecz najpierw sprawy bardziej przyziemne: wejść do chatki, rozpalić w piecu, zjeść coś i wysuszyć przemoczone buty. Gdy w kozie zaczął palić się ogień, na kuchence powoli gotowała się herbata, a z plecaków udaje się wygrzebać trochę składników na kanapki, zaczyna powoli do nas docierać gdzie się znajdujemy. Ponad 200 km za kołem podbiegunowym, archipelag Lofoty, górskie jezioro, okoliczne szczyty, wszystko skąpane w puszystym śniegu, innymi słowy bajka!
W tym miejscu spędzamy kolejne dwie doby. W ciągu kilkugodzinnego dnia wybieramy się na krótki spacer po otaczającym nas cyrku górskim. Noc spędzamy na oczekiwaniu i wypatrywaniu zorzy polarnej, która to była dla nas jednym z celów tej wyprawy. Niestety, pomimo bardzo małego zanieczyszczenia światłem, pochmurne niebo nie pozwala nam na cieszenie się ewentualnym spektaklem.

Kvalvika Beach
Po dwudniowym rozkoszowaniu się górskim klimatem postanawiamy zejść nieco niżej i jako kolejny cel obieramy jedną z najsłynniejszych plaż Lofotów - Kvalvika Beach.
Z plażą tą wiąże się bardzo ciekawa historia dwójki młodych, norweskich surferów. Jorn Nyseth Ranum i Inge Wegge w 2014 roku postanowili spędzić na tej plaży zimę. Ale nie chodziło tylko o przetrwanie. Kvalvika była bardzo zanieczyszczona śmieciami wyrzucanymi przez morze. Celem dwójki chłopaków było przeżyć zimę korzystając tylko z rzeczy, które znaleźli w okolicy plaży. Pożywienie zaś zdobywali w formie freeganizmu, który jest stylem życia polegającym na żywieniu się produktami spożywczymi zdatnymi do spożycia, lecz wyrzuconymi już na śmietnik. Nie jako mus, ale z własnego, świadomego wyboru. Ponadto, jako wielcy fani surfingu, oddawali się temu sportowi w każdej wolnej chwili, przeplatając go na zmianę jazdą na snowboardzie z okolicznych, ośnieżonych zboczy.
Cały projekt skończył się nie lada sukcesem, bo oprócz posprzątania plaży, na jej brzegu udało im się wybudować funkcjonalną chatkę. W niej mieszkali przez resztę swojego pobytu, a potem pozostawili otwartą dla wszystkich odwiedzających ją turystów i podróżników. Co więcej, udało im się przedstawić swoją przygodę w filmie o tytule „North of the Sun”, który można obejrzeć w sieci.
dojście do Kvalviki
Na Kvalvikę udaje nam się dotrzeć mocno po zmroku. Już samo łapanie stopa do najbliższej miejscowości – Fredvang, odbywało się w świetle przydrożnej latarni, a czekał nas jeszcze ponad godzinny trekking na drugą stronę fiordu. Z poziomu 0 m n.p.m. wchodzimy na przełęcz na wysokości 200 m n.p.m., aby znów zejść na poziom zero. Plaża ta jest dostępna tylko pieszo, dwoma szlakami turystycznymi. Szlaki te są dość dobrze oznakowane i czytelne, więc pomimo ciemności, bez większych problemów udaje nam się dotrzeć na miejsce. Jeszcze tylko kilkanaście minut poszukiwania chatki i możemy zrzucić nasze plecaki, rozpalić ogień w piecu i powoli szykować się do spędzenia nocy w tym owianym wieloma historiami miejscu.

Środek chatki jest miejscem magicznym. Sama konstrukcja została wpasowana w okoliczne skały. Większość ścian pokrywają napisy, karteczki i zdjęcia pozostawione tu przez poprzednich odwiedzających. Część z nich jest zwykłym podpisem, część życiową mądrością, a inne żartobliwymi sloganami. Przebywając w tym miejscu można odczuć, że ma ono swoje własne życie, przepełnione jest pozytywną energią wszystkich tych, którzy mieli odwagę, aby zawitać w te progi. Niczym taka mała, podróżnicza świątynia, miejsce magiczne. Najedzeni, szczęśliwi, ciesząc się, że i nam dane było stanowić część tej pięknej historii, kładziemy się spać, w akompaniamencie szumu fal, rozbijających się o niedalekie skały.
3-godzinny dzień
Następnego dnia, po pośpiesznym śniadaniu, udajemy się zwiedzić Kvalvikę, korzystając z tych niewielu promieni słońca, które tego dnia były przewidziane przez naturę. Z dwóch stron plażę zamykają strzeliste, ponad pół kilometrowe szczyty. Wracać do Fredvang postanawiamy drugim szlakiem. Dłuższym, ale trawersującym jednego z pięciusetmetrowych potworów – Ryten. Powolnym krokiem wspinamy się na przełęcz podziwiając okoliczne, naturalne dzieło sztuki. Trudno jest opisać majestat tego miejsca, ani zdjęcia, ani słowa nie opiszą klimatu gór typu alpejskiego, wystających bezpośrednio z morza – tak to właśnie wygląda.
Nasza dzisiejsza wędrówka jest względnie krótka. Docieramy do schroniska kawałek za przełęczą, jednocześnie rezygnując ze zdobycia szczytu Ryten. Grząski śnieg i niestabilna pogoda nie zachęcają do pchania się aż tak wysoko. Niestety, ku naszemu rozczarowaniu schronisko jest zamknięte. Sezon turystyczny żaden, w górach nikogo, dzień krótki – można się było tego spodziewać. Rozbijamy więc namiot, topimy śnieg na posiłek i herbatę, jemy i kładziemy się w ciepłych śpiworach. Ustawiamy budzik na co dwie godziny, aż do rana i na zmianę polujemy na upragnioną zorzę polarną. Niestety i tym razem bezowocnie. Pomimo przejrzystego i gwiaździstego nieba, noclegu dwieście metrów powyżej miejscowości i bardzo małego zanieczyszczenia światłem pozostaje ono spokojne i czyste.

Kierunek - Å
Z rana obudził nas deszcz, waląc zaciekle w tropik naszego namiotu. Morale od razu podupadły – komu by się chciało zwijać w obóz moknąc w rzęsistym deszczu jednocześnie mając w planie schodzenie z gór? W ogóle, komu by się chciało moknąć? Czekamy więc. Po krótkiej drzemce budzimy się w ciszy i postanawiamy uporać się z ewakuacją jak najszybciej. Po niespełna 15 minutach rozpoczynamy marsz szlakiem w dół, wracając na poziom 0 m n.p.m., dzierżąc dumnie termos gorącej herbaty, który udało się zaparzyć w trakcie składania namiotu. Samo zejście przebiega dość spokojnie. Poza kilkoma oblodzonymi kawałkami skały, których koniec wieńczyła kilkumetrowa skarpa, nic nie zakłócało naszej wędrówki do Fredvang. Na dole zaczynamy łapanie autostopu do Moskenes – stamtąd, za kilka godzin ma nas zabrać prom z powrotem do Bodø. Niestety to już koniec naszej norweskiej przygody.
Podwózkę oferuje nam młody Norweg, który co prawda nie jedzie do naszego portu, ale może nas tam podrzucić. W trakcie bardzo pozytywnej rozmowy udaje nam się go jednak namówić na wydłużenie trasy jeszcze trochę. Udajemy się do miejscowości o najkrótszej nazwie na świecie – Å. Jak się dowiadujemy, literę tę artykułuje się inaczej niż polskie „a”, więc inaczej niż do tej pory nam się wydawało. Tak oto lądujemy pod tablicą miejscowości wymawianej, mniej więcej, jako coś pomiędzy „o” a „e”. Robimy sobie tam pamiątkowe zdjęcie i wracamy do Moskenes.

Później, już dość szybko mija nam czas na promie i w lotniskowej poczekalni w Bodø. 3-godzinny lot do Gdańska i jesteśmy w kraju. W głowach ciągle mamy bajeczne widoki tego magicznego miejsca, które dopiero co opuściliśmy. Widzieliśmy je już zimą, ciągle zastanawiamy się jak wygląda ono podczas dnia polarnego – jaki z tego wniosek? Planujemy letnią wyprawę!



Mam nadzieję, że poczułeś mroźny klimat zimowej Norwegii.
Wybierasz się na Lofoty zimą? Koniecznie przeczytaj nasz praktyczny poradnik w planowaniu zimowej wyprawy do Norwegii!
Po więcej surowych, północnych klimatów zapraszam do wpisu Uli o Islandii.
Żeby nie przegapić kolejnych wpisów, śledź nas na Facebooku!